Jazzboy Records Logo

Premiera albumu „Sissy Records 2001-2004”

W latach 90. XX wieku polska muzyka alternatywna goniła i naśladowała świat. W XXI wieku przemówiła własnym głosem. Po raz pierwszy można to było usłyszeć na płytach wydawanych przez Sissy Records. Działający w latach 2001-2004, w strukturach BMG Poland, label dał początek brawurowym karierom Andrzeja Smolika i Noviki, nadał nowy kierunek twórczym poszukiwaniom Artura Rojka oraz pokazał niezwykły potencjał giganta sceny niezależnej,  grupy Ścianka. To pod skrzydłami Sissy debiutowali zrewoltowani intelektualiści z Cool Kids of Death.

Działające zaledwie 3 lata Sissy Records wydało kilkanaście płyt, z których kilka weszło do kanonu polskiej muzyki popularnej. „Dni wiatru” i „Białe wakacje” Ścianki, „Uwaga! Jedzie tramwaj” formacji Lenny Valentino, czyli niezwykłej kolaboracji Artura Rojka z Myslovitz, Macieja Cieślaka, Jacka Lachowicza i Arkadiusza Kowalczyka ze Ścianki oraz Mietalla Walusia z Negatywu,  są niezwykłym autorskim poszerzeniem granic muzyki rockowej. Natomiast album formacji Futro czy pierwsze solowe projekty Smolika doskonale łączą walory artystyczne i komercyjne. To wyrafinowana muzyka, która trafia też do słuchaczy poszukujących rozrywki. Od dawna niedostępne na rynku albumy Sissy stanowią dziś kolekcjonerski rarytas, za który miłośnicy muzyki gotowi są płacić nawet po kilkaset złotych.

Ale Sissy Records to nie tylko albumy. Wytwórnia, jako pierwsza w naszym kraju, wyspecjalizowała się w wydawaniu EP-ek, na których oprócz piosenek z płyt długogrających znajdowały się dodatkowe utwory, a także zaskakujące, często wykonywane przez nie związanych z Sissy artystów, wersje.

Potrójny album „Sissy Records 2001-2004” to doskonałe podsumowanie działalności tej niezwykłej wytwórni. Pierwsze dwa krążki są jej wizytówką. To najlepsze piosenki Cool Kids of Death, Ścianki, Lenny’ego Valentino, Smolika, Futra, Homosapiens, Old Time RadioJacka Lachowicza i Antosha*. To także wspólne dokonania artystów zaprzyjaźnionych z Sissy: Ani Dąbrowskiej, Pawła Krawczyka (Hey), Marsiji (Loco Star), projektuSilver Rockets i formacji Drift.

Płyta trzecia to prawdziwa perła w koronie. Znajdują się tu niezwykłe kolaboracje i zaskakujące covery, jak „Futbol, futbol, futbol” Maryli Rodowicz w wykonaniu Homosapiens, „Już nigdy” Sławy Przybylskiej w aranżacji Ścianki, „Wojny Gwiezdne” Brygady Kryzys w wersji Futra, „Chłopiec z Plasteliny” Lenny’ego Valentino zagrany przez Cool Kids of Death, „T. Time” Smolika przerobiony przez Daniela Blooma pod szyldem Physical Love oraz sztandarowy „The Iris Sleeps Under The Snow” Ścianki wykonany dwukrotnie, przez Smolika i Katarzynę Nosowską oraz Myslovitz. Są tu także dwa covery ze świata: „I Don’t Know Why I Love You” z repertuaru The House of Love w wersji Old Time Radio i megahit The Temptations „Papa Was A Rolling Stone” wyprodukowany przez Smolika z gościnnym udziałem… Krzysztofa Krawczyka. W tym fenomenalnym wykonaniu widać pełnię talentu i potęgę głosu niedawno zmarłego piosenkarza.  Już choćby dla tej piosenki warto zestaw „Sissy 2001-2004” mieć w swojej kolekcji. Ale powodów, by sięgnąć po ten album jest tyle, ile znajdujących się na nim utworów.

*Anthony Neale – wokalista brytyjskiego zespołu Mainstream, który w 2001 roku wspólnie z Andrzejem Smolikiem i Jackiem Perkowskim z T.Love nagrali EPkę „What Fuels Your Fire?” promującą pierwszą  składankę Sissy Records – „Sissy Light”.


Rozmowa Pawła „Uzka” Jóźwickiego z Jarkiem Szubrychtem:

Sissy Records. Ekstra odskocznia od ciężkich przypadków

„Wydawałem muzykę, przy której odjeżdżałem. Innych kryteriów nie było” – wspomina Paweł Jóźwicki, dziś filar niezależnej wytwórni Jazzboy, człowiek, który jako pierwszy poznał się na Kortezie. U progu XXI wieku prowadził Sissy Records, a po latach wymyślił, co powinny zawierać trzy płyty składające się na pamiątkowe wydawnictwo „Sissy Records 2001-2004”. Musiał to zrobić, inaczej by nie przeżył. 

Kiedy inni chłopcy marzyli, żeby zostać kosmonautą albo strażakiem, ty chciałeś mieć wytwórnię płytową?

Na pewnym etapie tak. Moim pierwszym wielkim marzeniem była praca w radiu. Myślałem, że to zupełnie nierealne, wręcz absurdalne, ale udało mi się je spełnić. Wytwórnia przyszła później. Wracałem wtedy z Dżałówą [Markiem Jałowieckim, liderem zespołu Generał Stilwell] z Mysłowic do Warszawy. Gadamy o różnych rzeczach i on pyta: „Czytałeś Wierność w stereo„? Mówię, że nie i widzę kontem oka, jak wychyla się w fotelu, patrzy czy to na pewno ja. „Naprawdę? Przecież to książka o nas!”. Przeczytałem i wtedy zapragnąłem wydawać płyty. Chciałem być jak Rob Fleming, tylko może trochę lepiej radzić sobie z ludźmi i być mniejszym dupkiem.

Czy to nie zakłada pewnej megalomanii? Przeświadczenia, że wiesz coś więcej o muzyce niż zwykli śmiertelnicy, którzy potrzebują twojej pomocy. 

Zabawne jest to, że naprawdę tak mi się wydawało. Zauważyłem to, kiedy zacząłem robić składanki. Kupowałem płyty i kasety, i odkrywałem, że single niekoniecznie są najlepszymi piosenkami. Do moich obowiązków w Zic Zacu [jednej z najważniejszych polskich wytwórni lat 90., wydającej m.in. Kayah, De Mono i Kazika] należało proponowanie piosenek rozgłośniom radiowym i te moje wybory okazywały się skuteczne. To mnie utwierdziło w przekonaniu, że dobrze słyszę muzykę. Ale megalomanią bym tego nie nazwał.

Piosenka, która jest idealnie skrojona dla radia niekoniecznie musi być twoją ulubioną piosenką.

Nie musi, ale ja nie stosowałem kryterium „dobre do radia”, wręcz starałem się z nim walczyć. Zawsze starałem się, żeby to była najlepsza piosenka. Choć muszę się też przyznać do błędu – późno zdałem sobie sprawę z tego, że piosenka to nie tylko melodia. Wszystko przez to, że długo słuchałem głównie anglosaskich płyt, bo dobrych polskich było niewiele, więc tekst nie był dla mnie zbyt istotny. Na szczęście skumałem, że piosenka porusza mnie również dlatego, że ktoś mi coś ważnego mówi. Każe mi się zastanowić i przytaknąć: „Rzeczywiście, tak jest”. Walczyłem o piosenki, z którymi się utożsamiałem, bo chciałem, żeby inni też poczuli to, co ja. 

Tu powinien pojawić się mniej więcej taki obrazek: wiesz już, jakie piosenki chcesz przedstawiać ludziom, więc zakładasz wytwórnię. Mieści się w piwnicy albo na strychu, gdzie trzymasz tę pierwszą kasetę albo singel wytłoczony za pożyczone pieniądze. Wydawnictwo odnosi sukces, więc możesz wydać kolejny tytuł itp. itd. Ale to nie jest twoja historia.

Cieszę się, że przeskoczyłem ten etap i nie musiałem ryzykować własnym hajsem (śmiech). Jestem wdzięczny Biljanie [Bakić, ówczesnej szefowej BMG, obecnie CEO Jazzboya] za jej wsparcie, koleżankom i kolegom z BMG za pomoc. Dzięki temu prowadzenie Sissy okazało się łatwe. Bez nich pewnie nie odważyłbym się wydawać tych wszystkich dziwnych rzeczy. Byłem głęboko przekonany, że jeżeli tylko te płyty ujrzą światło dzienne, to poruszą ludzi tak, jak mnie poruszyły, ale nie wiem, czy zdecydowałbym się zrobić ten pierwszy krok. 

BMG było wtedy wytwórnią fonograficzną należącą do tzw. Wielkiej Piątki.

Tak, należały do niej BMG, Sony, EMI, Warner i Universal. W tamtym czasie maiłem audycje w kilku radiach. Nie czekałem, aż dostanę przesyłkę z nową promowaną w tym tygodniu piosenką, tylko robiłem regularne objazdy po tych firmach. Znałem się z właściwymi ludźmi, więc otwierali mi swoje szafy, a ja grzebałem i wyciągałem interesujące mnie płyty i single. BMG charakteryzowało się tym, że miało najgorszą szafę. Oprócz Spiritualized i Death In Vegas niewiele w niej było… Ale właśnie koleżka z BMG zaczął pewnego dnia dopytywać, co ja właściwie robię i czy mi się nie nudzi, bo szukają kogoś do pracy, do promocji radiowej w dziale polskim. Zgodziłem się. Na początek dostałem aktualny zestaw singli. Pamiętam, że przesłuchałem je w wannie. Straszne to było… Na zebraniach działu polskiego miałem zawsze dużo do powiedzenia i głównie były to słowa krytyki, więc od początku uchodziłem za niepokornego. Miałem za to dobry kontakt z Biljaną. Myślę, że kumaliśmy się gdzieś wyżej, poza sferą pracy. Poruszały nas te same filmy i piosenki, a wkurwiali ci sami ludzie. Jeździliśmy na różne koncerty w Europie, które zwykle były tak dobre, że z każdego z nich wychodziłem chory z zazdrości. Chciałem, żeby tak było u nas. Zwiastunem zmian miała być płyta „Dni wiatru” Ścianki. Byłem totalnie podjarany tym, że BMG ją wyda. Ale dwa miesiące przed premierą okazało się, że podpisanie Ścianki to pomyłka, że ten materiał to dżuma i nieporozumienie. Już wcześniej rozmawialiśmy z Biljaną o sublabelu, który mógłby wydawać rzeczy zajebiste, ale nie gwarantujące sukcesu sprzedażowego i na szczęście doszła do wniosku, że to jest właśnie ten moment.

Czy poza Ścianką już na tym etapie miałeś na oku konkretnych artystów?

Andrzeja Smolika. Kolegowaliśmy się, jeździliśmy na koncerty, z otwartą gębą słuchałem jego opowiastek i namawiałem go, żeby nagrał swoją płytę. Wtedy po prostu był muzykiem Wilków. 

Dawał ci nagrania demo?

Nie. Kiedy do niego przychodziłem puszczał mi różne swoje rzeczy, ale nie bardzo w siebie wierzył. Mówiłem mu: „Andre, wydaj płytę”. On na to: „Z czym?” „No z tym, co mi puszczasz”. „Nie no, Józiu, zobacz co robią Underworld, czy Chemical Brothers, gdzie mi do tego?”. Mniej więcej w tym samym czasie Perkoz przyniósł do BMG demo Homosapiens, jakimś cudem to usłyszałem i zwaliło mnie z nóg, więc była kolejna rzecz warta wydania. „Zrobimy ten label i ty go poprowadzisz” – zdecydowała Biljana. Człowieku, jaki byłem podjarany! Kiedy słyszałem, że ten label powstanie, nie śmiałem nawet proponować, żeby w czymś tam pomóc. 

Rzuciła cię na głęboką wodę.

Zacząłem przychodzić na spotkania tzw. managementu. Raz w tygodniu kierownicy poszczególnych komórek spotykali się z szefową firmy i omawiali bieżące sprawy, strategie itp. Pałętałem się tam z Sissy. A kiedy Marek Kościkiewicz odszedł, zaczęły się poszukiwania A&R-a. W końcu na którymś spotkaniu Biljana obwieściła: „Słuchajcie, znalazłam”. Zapadła cisza, pełne napięcie. „Naszym A&R-em będzie Uzek” – powiedziała i ta cisza się pogłębiła, w dodatku stała się złowroga. Przerwał ją szef sprzedaży, uderzając rękami o blat stołu: „Nie no, kurwa, Biljana! Uzek jest ekstra, ale przecież on nam Golców nie przyniesie”. (śmiech) Wtedy zacząłem łączyć obie funkcje.

Czy w Sissy miałeś narzucone jakieś założenia programowe?

Nie. Była tylko jedna dyrektywa – żeby do tego nie dokładać. Minimum kosztów, maksimum efektu. Ale wtedy minimum kosztów nie oznaczało, że na nic nie ma pieniędzy. Był budżet na teledyski, promocję, ekspozycję płyt w sklepach. Wydawałem to, co mi się podobało, muzykę, przy której odjeżdżałem. Innych kryteriów nie było. Dlatego można powiedzieć, że Sissy było stylistycznie niespójne, ale to zupełnie mi nie przeszkadzało. Liczyło się dla mnie to, że mogę być fanem tych artystów i kolegować się z nimi. Chodzić na ich koncerty, a potem spotykać się, pić browary i gadać. 

Nie brzmi to jak ciężka praca, a przecież Sissy było bardzo aktywne.

Przez niespełna trzy lata wydaliśmy 50 tytułów, a to oznacza premierę co trzy tygodnie. Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się to wręcz fascynujące, że udało się to spinać. Wszystko dzięki temu, że część ludzi, którzy pracowali na etatach w BMG, z wykonawcami bardziej mainstreamowymi, odnaleźli w Sissy odskocznię od ciężkich przypadków, które mieli na co dzień. Nagle dostali tlen.

Jak zareagowały media? Czekały na taką propozycję?

Nie, nikt nie czekał. Pamiętam swoje pierwsze rozmowy z ówczesnymi asami z różnych redakcji i  było naprawdę ciężko. Cool Kids Of Death nikt nie chciał. Nawet najbliżsi koledzy uważali, że mnie popierdoliło. Nawet ci, którzy są dziś szalikowcami tego zespołu.

A mi się wydawało, że wydawnictwa Sissy miały dobrą prasę.

Bo jeśli ktoś już o tych artystach pisał, to rzeczywiście entuzjastycznie. Do zmiany nastawienia do CKOD na pewno przyczynił się koncert The Strokes w Berlinie. Przyjechali po raz pierwszy do Europy, grali w Collumbiahalle. Dział zagraniczny organizował wyjazd dla dziennikarzy i wpadliśmy na pomysł, żeby do tego autobusu wsadzić Cool Kidsów. Mieli po prostu być sobą. Ledwie autobus ruszył, a Ostrowski i Cinass wyciągają browary i Wyborczą, i robią sobie zagadki z nekrologów. Zrobili wrażenie. 

Niewątpliwym walorem Sissy była oprawa graficzna wydawnictw. W tamtych czasach płyty w mainstreamie wydawało się raczej niedbale, byle taniej. U was wszystko było charakterne, dopieszczone. Pewnie sam lubiłeś oglądać wkładki, analizować każdy szczegół i wąchać książeczki.

Tak było. Bardzo mi na tym zależało. Oprawę tych płyt robili różni ludzie związani z Sissy, z naciskiem na bliższych lub dalszych kolegów. Sporo zdjęć robiła Ania Głuszko, ówczesna dziewczyna Smolika, dziś jego żona. Ona też robiła okładki do płyt Smolika. Sławek Jurek zrobił Lenny Valentino i epkę Ścianki „Sława”. Hans Lijklema zaprojektował okładki do składanek „Sissy Light” i „Sissy Sleeper”. Robert Laska zrobił pamiętną sesje Ścianki w Parku Skaryszewskim. Wszystkie zdjęcia z okładek Futra i zdjęcie okładkowe na „Projekt SI 031” pochodzą z domowych archiwów Kaśki Nowickiej i Biljany. Podobnie jest z tą składanką. Ta dziewczynka przy pianinku to córka Krzyśka Ostrowskiego. Kulkidsi dbali o wszystko sami. Dlatego wygląd wydawnictw Sissy też nie był spójny, bo każdy miał swoje poczucie smaku, operował inną estetyką. Ale już to, że książeczki były starannie opracowane i zawierały wszystkie informacje, albo to, że każdemu albumowi towarzyszyły epki z okładkami nawiązującymi do dużej płyty – to już była polityka wytwórni. To było ekstra.

Co uważasz za największy sukces Sissy?

To, że Smolika w końcu udało się namówić, że ruszył. Producenci, którzy są jednocześnie muzykami, nie mają łatwego życia. Przychodzi moment, że muszą opowiedzieć się po którejś ze stron. Czy on będzie dalej grał na gitarce czy klawiszkach w swoim zespole, czy może będzie robił coś więcej? Złapanie w tym wszystkim równowagi jest bardzo trudne. Łatwo doprowadzić do sytuacji, że stoi do ciebie kolejka artystów i zdajesz sobie sprawę z tego, że podpisałeś kwity, wziąłeś zaliczki i jeszcze w tym roku masz wypuścić 30 płyt, a tu nie idzie… Uda się tylko kiedy nie dasz się wcisnąć w tę układankę i robisz tylko wtedy, kiedy czujesz, że możesz, a nie, kiedy wiesz, że musisz. Smolikowi się to udało. Przez te 20 lat nie zrobił żadnej bzdury. Pamiętam, jak mi kiedyś powiedział, że pracuje tylko trzy godziny dziennie. Wstaje o dziewiątej i robi do południa, bo potem już nic nie kuma. Pomyślałem wtedy, że to strasznie ekstrawaganckie podejście. Kiedy założyliśmy Jazzboya, próbowałem od Bogdana Kondrackiego wyegzekwować, żeby nie był taki leniwy jak Smolik, żeby zapierdalał od rana do nocy. (śmiech) Teraz rozumiem, że Andrzej miał rację. Cieszę się, że właśnie za sprawą Sissy zaczął robić to, co robi. Poza tym jest ekstra gościem. Nie pracujemy razem, ale ciągle się kolegujemy.

A największe rozczarowanie?

Pewnie narażę się wielu osobom, ale druga płyta Cool Kids Of Death. Myślałem, że po debiucie i tych epkach, z których każda była zajebista, kiedy już nagrają drugą płytę to zyskają status Queen albo U2. (śmiech) Wydawało mi się, że nie mogą już być bardziej wkurwieni, że to niepotrzebne, tym bardziej, że są starsi, bogatsi o nowe doświadczenia, o te koncerty, które zagrali, o pieniądze, które zarobili lub mogli zarobić. Nie mogłem się doczekać drugiej płyty, a kiedy ją w końcu przysłali to dostałem taki wpierdol, że nie mogłem się pozbierać. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak? Po co? Przecież już to wszystko wiemy. 

To był zawód natury artystycznej, a personalnej? Od początku do końca panowała w Sissy rodzinna atmosfera?

Po dwóch latach przyszło rozczarowanie. Powoli zaczęło wychodzić, że ci wszyscy fajni kolesie z różnych zespołów byli dla siebie mili, kiedy się spotykali, ale na boku coś buczeli pod nosem. Kiedy wydaliśmy płytę Lenny Valentino wysłałem do wszystkich zespołów z Sissy koszulki, które były stylizowane na dziecięcą piżamkę. Wróciło do mnie rykoszetem, że to słabe… Co to jest, po co to, a w ogóle to gdzie są ich koszulki? (śmiech) Nie mogłem w to uwierzyć. Wydawało mi się, że to bardzo zgrany kolektyw i na początku rzeczywiście tak było, ale zbyt szybko się skończyło. Nie wiem, może po prostu zaczęło się klasyczne napinanie mięśni i rywalizacja? 

Dlaczego Sissy przestało istnieć?

To był bardzo naturalny proces. Prawie wszyscy mieli wtedy gorszy moment. Homosapiens i Futro nigdy już nie wydali płyty. Kulkidsi zaczęli nagrywać anglojęzyczny album, czego nie mogłem zrozumieć. Lenny Valentino to była jednorazowa odskocznia Rojasa. Ze Ścianki odszedł Jacek Lachowicz, a Anthony Neale po nieszczęśliwej miłości wyjechał z Polski. Smolik podpisał się z Tomikiem, co wtedy bardzo mnie zabolało. Chyba tylko Old Time Radio trzymali się ze sobą i do dziś się trzymają. Mniej więcej w tym czasie nastąpiła fuzja Sony Music z BMG, wszyscy byliśmy zajęci swoimi sprawami. 

Mogłeś to przecież ratować, podpisując nowe zespoły, a nawet wyprowadzając Sissy z Sony/BMG. Jazzboy, którego założyliście z Biljaną po odejściu z firmy, mógłby być takim Sissy na wychodźstwie, ale jednak nim nie był i nie jest.

Mogłem, ale nie chciałem tego wszystkiego robić. Sissy było zajebistym doświadczeniem i świetnym czasem, sporo się nauczyłem. Między innymi tego, że nie warto robić rzeczy na siłę, za wszelką cenę. 

Ale czy przez to Sissy nie jest też trochę historią zmarnowanego potencjału? Ścianka jest kultowa, a powinna być wielka. Cool Kids Of Death powinni teraz z jubileuszową trasą wyprzedawać największe sale.

Nie jestem w stanie żyć za kogoś. To jak z alkoholikiem, który nie będzie się leczył tylko dlatego, że go poprosisz. Albo sam do tego dojdzie, albo nic z tego nie będzie. Nie żałuję tego, że Sissy się skończyło, wręcz przeciwnie – cieszę się, że urwało się w tak zajebistym momencie. Można do tych płyt dzisiaj wrócić i nie ma żadnego obciachu. 

Czego najlepszym dowodem jest przygotowana przez ciebie składanka. Długo nad nią pracowałeś?

Pięć lat. Robiłem, potem wyrzucałem to, co zrobiłem, zmieniałem koncepcję i od nowa. W końcu wymyśliłem odpowiedni klucz. Na pierwszej płycie znalazły się piosenki, z których nasi wykonawcy byli najbardziej znani. Na drugiej płycie rzeczy różne, bo oprócz regularnych płyt wydawaliśmy składanki, takie jak „Projekt SI 031”, gdzie pojawiali się też wykonawcy nie związani z Sissy. A na trzeciej płycie covery, bo dużo się ich uzbierało. Nigdy nie przestałem robić składanek. Kiedyś nagrywałem je na kasetach, potem na CD-Rach, mam też mnóstwo playlist porobionych w iTunesie. Męczę nimi kolegów po koncertach Korteza i staram się, żeby każdy wieczór miał inną składankę. Nikt mi tego nigdy nie zabronił, nikt mi nie powiedział w twarz, żebym wypierdalał. (śmiech) Ciągle wierzę, że te składaneczki mogą przynieść komuś radość. Nic wielkiego, świat się od tego nie zatrzyma, ale ja się czuję z tym ekstra. Szczerze mówiąc bałem się, że Sony prędzej czy później wypuści taką składankę bez mojego udziału, a tego bym nie przeżył. To nie była moja firma, nie mam do tych nagrań żadnych praw, ale bardzo się z Sissy utożsamiałem.